Armageddon

Armageddon

’Pamiętam to jak dziś, choć miałem wtedy może piętnaście lat.. Dzień był słoneczny, sierpniowy, pachniało wszędzie latem. Ludzie wychodzili ze świątyń po południowych obrzędach, inni przechadzali się w cieniu drzew, jeszcze inni siedzieli w tawernach pijąc lekkie wino i rozprawiając o ostatnich wydarzeniach. Akurat zmarł był stary lord Monawon i nie wiadomo było, kogo dziedzicem ustanowił na swoich włościach, synów miał dwóch, Malakka i Jerta, jeden okrutny, lecz wojowniczy i do podbojów skory, drugi cichy, oczytany i sprawiedliwy.. Wielkie to miało na owe czasy znaczenie, bo akurat wojna się była szykowała między sąsiednimi baroniami i profit można było z niej mieć. Nikt jednak nie wiedział, że do wojny nie dojdzie, nie takiej przynajmniej jak się wszyscy spodziewali. Dnia owego świątecznego bowiem ziemia naraz się zatrzęsła niby pod kopytami tysięcy pancernych, a budynki chwiać się zaczęły i w gruzy obracać. Panika uderzyła w serca mieszkańców i wielki się uczynił nieporządek. Początkowo więcej zabitych było przez oszalały tłum niż przez wstrząsy ziemi. Ja się byłem schowałem w świątyni, jak zresztą wiele innych osób. Przybytek to był mocny, niejedną wojnę wytrzymał, więc i może gniew ziemi zdolen był znieść. No i zniósł, jak zresztą wiele innych. To były ledwie pierwsze wstrząsy, nic w porównaniu z tym co się działo potem. Piekliszcze wielkie, płomienie z serca ziemi, wichry z gór najwyższych, lodowe i mroźne, tajfuny morskie, ba! nawet rzeki zagotowały się i opar morderczy dopadał niebacznych zagrożenia… Już, już przechodzę do rzeczy. Otóż wstrząsy powtórzyły się w dwa dni później, i znowu w trzy dni potem, i dalej już cały czas ziemia gniew swój okazywała. Głupi ludzie jak zwykle nie umieli dojść do porozumienia, co czynić. Część chciała zostać w domach i chronić się w czasie wstrząsów w starych, mocnych budynkach wznosząc ciągle do bogów modlitwy błagalne. Inni radzili jak najszybciej opuścić miasto i szukać schronienia gdzie indziej. Ale i tu nie było zgody. Jedni chcieli ku górom uciekać, drudzy radzili do innych miast się schronić.

W międzyczasie dotarły do nas alarmujące wieści od zwiadowców patrolujących okolice miast. Widziano całe pochody inteligentnych bestii udających się jak najdalej od miasta. Pierwsze odeszły klany wojowników juka i meer, później demoniczne potwory z Hythloth, jeszcze poźniej smoki i wywerny z Destard. Ale nie tylko potężne bestie uciekały. Nasze domowe zwierzęta: psy, koty, ptactwo domowe – wszystko uciekało panicznie z miasta. W powietrzu czuło się grozę.

 Moi rodzice postanowili razem z innymi w stronę gór się udać. Naprędce spakowane wozy pospiesznie opuściły miasto gdy wstrząsy na chwilę zelżały. Początkowo poza miastem nie było bezpieczniej niż wewnątrz miejskich murów, ale jakimś cudem wszystkim udało się przetrwać drogę, choć nie raz i nie dwa któryś z wozów omal nie staczał się w rozpadlinę wywołaną wstrząsami. Po tygodniu ciężkiej wędrówki dotarliśmy do gór. Szczęście ogromne, że zapasów mieliśmy dużo, jako że po drodze nie napotkaliśmy niemal żadnych zwierząt. Drogi opustoszałe były – nawet bandyckie klany orków i szczuroludzi gdzieś przepadły i droga pod tym względem była spokojna i bezpieczna.

Po drodze dołączali do nas ludzie z mijanych przez nas wiosek, niemal jak jeden mąż wieśniacy zostawiali swe domu i wynosili się do gór. Mało kto zostawał, jeśli już to starcy i żebracy. Ci w sile wieku ruszali z nami, i jak się potem okazało, dobrze uczynili. Od nich też otrzymywaliśmy informacje o tym co się w świecie dzieje. Najogólniej rzecz ujmując – wszystko co żywe uciekało. W różnych kierunkach, jednak większość kierowała się na północ, tam, gdzie były góry. I my dotarliśmy w końcu do podnóża gór, a tam rozbiwszy prowizoryczny obóz radziliśmy co dalej czynić. Trzęsienie, jak wiedzieliśmy, przybliżało się powoli ku nam, więc nie mogliśmy tam zostać. Ustalono, by iść jak najgłębiej w góry. Nad ranem, gdyśmy już ruszali, dotarł do nas jeden uciekinier z miasta, wyczerpany i ledwo żywy. Od niego dowiedzieliśmy się o horrorze jaki dopadł miasto po wkrótce po naszym odejściu. Z rozpadlin wywołanych trzęsieniem wylazły na powierzchnię potwory i maszkary z piekła rodem, ulice zapełniły się strzygami, umarłymi i demonami. Mieszkańcy podjęli heroiczną, acz bezsensowną walkę i niebawem miasto zostało wyrżnięte do nogi. Dalsze losy miasta są nieznane, nikt już nigdy nie przyniósł dalszych wieści na ten temat.

Gdyśmy już wyruszali, zobaczyliśmy na niebie lecące stado gargulców; kierowały się one w głąb gór, jednak nie na północ, lecz na północny wschód. Pewien kapłan odziany na biało zaczął namawiać ludzi, by podążać tym szlakiem. Twierdził on, że gargulce to istoty nieporównywalnie inteligentniejsze od ludzi i o wiele mądrzejsze, o długoletniej tradycji i starożytnej kulturze. Kapłan radził iść za nimi. Natychmiast wywiązała się kłótnia i ponownie podzieliliśmy się – część poszła za kapłanem, pozostali ruszyli w głąb gór ufając swemu szczęściu. Ja z rodzicami byliśmy w grupie kapłana. Dwa dni niestrudzenie podążaliśmy tropem gargulców, jednak trzeciego dnia straciliśmy je z oczu. Znów nastąpiła kłótnia i rozłam: większa część naszej grupy chciała wracać i dołączyć do tych co poszli w głąb gór; pozostali natomiast chcieli na własną rękę podążać w kierunku, który wskazały gargulce. My zostaliśmy z tymi ostatnimi.

ścieżka była tylko jedna, więc nie było problemu z wyborem drogi. Wędrowaliśmy około czterech dni, gdyśmy odczuli, że temperatura się powoli zmienia. Było coraz cieplej, niektóre skały były wręcz gorące. W końcu dotarliśmy do wejścia do ogromnej jaskini. Przed nimi leżały szczątki wielu gargulców, niektóre spopielone, inne poszarpane, jeszcze inne zmiażdżone. Niektóre ciała były nadjedzone.

Wysłaliśmy naprzód grupę zwiadowców, wrócili oni po godzinie twierdząc, że wewnątrz jaskini leży więcej jeszcze trupów gargulców, jednak są też szczątki innych jakichś istot, których nikt nie potrafił zidentyfikować. Po krótkiej naradzie jednogłośnie postanowiono iść w głąb jaskini. Kapłan szedł na przedzie. Było niesamowicie gorąco, krwawe światło wydobywało się z rozpadlin, cienie nasze przybierały fantastyczne kształty. Stopniowo strach zaczynał nas opanowywać, jednak kapłan zdołał podnieść nas na duchu i namówić do kontynuacji wędrówki. Szliśmy spięci i zdenerwowani przez wiele godzin. Nic już nas nie niepokoiło, ciał żadnych więcej nie widzieliśmy. Nagle doszły nas dźwięki jakby bardzo głośnego szeptu. Wysłani zwiadowcy zobaczyli grupę kilku gargulców, poranionych i wyczerpanych stojących w półkręgu przed jedną ze ścian. Na środku pomiędzy nimi widać było słup białego, oślepiającego ognia. Jeden z gargulców inkantował coś, reszta to za nim powtarzała. Ich język był świszczący, syczący nieco i z pewnością był tym głośnym szeptem, który słyszeliśmy. Nagle – nieszczęście! Jeden z nas poruszył jakiś kamień. Który spadł z głośnym stukotem w rozpadlinę. Gargulce nagle przerwały rytuał, jeden z nich spojrzał na biały płomień, potem w naszą stronę. Jego oczy były czerwone jak rubiny, jednak nie było w nich gniewu. Był tylko smutek.

Nagle płomień raptownie powiększył się, w ułamek sekundy później potężny błysk oślepił nas. Kilku z nas, którzy zbyt wolno odwróciło głowy, na zawsze straciło wzrok. Usłyszeliśmy huk i łomot spadających kamieni, ziemia się zaczęła znów trząść. Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem zwłoki gargulców przywalone kamieniami; biały płomień zniknął, a zamiast ściany na wprost nas był tunel. Na jego końcu widać było nikłe światełko. Szybko wróciliśmy po resztę grupy i podążyliśmy tunelem.

W końcu dotarliśmy do ruin miasta. Ono też ucierpiało w wyniku trzęsienia, jednak nie było całkowicie zniszczone. Ocalał niemal całkiem arsenał, jednak poza tym nic nie nadawało się do użytku. Szczęściem większość naszego dobytku zabranego z miasta ocalała.

W kilka dni po naszym zadomowieniu się tunel, którym tu przybyliśmy, zawalił się.

Część osób postanowiła wyruszyć z miasta by poznać lepiej świat, w którym przyszło nam żyć, lecz słuch o nich zaginął.’

Starzec skłonił głowę na piersi i cihco zachrapał. Księga wysunęła mu się z rąk i upadła na ziemię. Kątem oka dostrzegasz napis na jej grzbiecie:  Mekarian Crabro 'Kronika Podróży i Pierwsze Lata w Montorze.’